środa, 10 kwietnia 2013

Pierwsza wirusówka



Pierwszy raz za nami. Tata przyniósł nam z pracy prezent od wielkanocnego zajączka w postaci bliżej niezidentyfikowanego wirusa. Polegli wszyscy. Najpierw tata, później mama i na końcu Zosia. Kichanie, prychanie, smarkanie i tak bez końca. Na szczęście Zosia wyszła obronną ręką. Wirus odpadł w przedbiegach. W zasadzie dwa dni i po krzyku. Był zatkany nosek, który męczył w dzień i w noc i udawane kaszelki. Tak, tak, Zosia chodziła i „kaszlała”, żeby wzbudzić litość mamy. Dwa dni na rękach, dwa dni przytulania, cud miód i malinki na śniadanie i nastąpiło cudowne uzdrowienie. A mama musiała lecieć na fervexach i tym podobnych. Chyba zdrowe ekoodżywianie daje efekty. Żeby tylko nie zapeszyć…

1 komentarz:

  1. Witam, nominowałam Cię do LIEBSTER AWARD – zapraszam do mnie po szczegóły http://dania-dla-najmlodszych.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń