Pierwszy raz za nami. Tata przyniósł nam z pracy prezent od
wielkanocnego zajączka w postaci bliżej niezidentyfikowanego wirusa. Polegli
wszyscy. Najpierw tata, później mama i na końcu Zosia. Kichanie, prychanie,
smarkanie i tak bez końca. Na szczęście Zosia wyszła obronną ręką. Wirus odpadł
w przedbiegach. W zasadzie dwa dni i po krzyku. Był zatkany nosek, który męczył
w dzień i w noc i udawane kaszelki. Tak, tak, Zosia chodziła i „kaszlała”, żeby
wzbudzić litość mamy. Dwa dni na rękach, dwa dni przytulania, cud miód i
malinki na śniadanie i nastąpiło cudowne uzdrowienie. A mama musiała lecieć na
fervexach i tym podobnych. Chyba zdrowe ekoodżywianie daje efekty. Żeby tylko
nie zapeszyć…
Witam, nominowałam Cię do LIEBSTER AWARD – zapraszam do mnie po szczegóły http://dania-dla-najmlodszych.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń