środa, 3 lipca 2013

Polska po raz czwarty cz. I



Cisza na blogu spowodowana była wyjazdem do Polski. Miałam wrzucać na bieżąco zdjęcia i relacje. Planów było wiele. Niestety nad wyjazdem zawisło jakieś fatum, które nie opuszczało nas do ostatniego dnia. Chociaż muszę przyznać, że ostatnie dni były znośne.

20.06 czwartek

O kupie już pisałam. Powiem tylko, że kupa przy tym, co się zdarzyło później to był mały pikuś. W zasadzie powinniśmy chyba poczytać ją za jakiś znak z niebios.

2,5 h przed lotem Tata wpadł do domu z miną mówiącą „nie uwierzysz co się stało”. Grad. W Genewie. W połowie czerwca. Wielkości orzechów włoskich. Wszyscy w szoku. Śnieg jest tu zjawiskiem rzadkim, a co dopiero grad…Tata w samochodzie modlił się o przeżycie, a Mama sprzątała kupę z wanny. Pysznie.

Wyjazd na lotnisko został oczywiście zaplanowany z odpowiednim wyprzedzeniem. 2h na dojazd, który normalnie zajmuje 40 min wydawało się odpowiednią ilością czasu. Okazało się, że się przeliczyliśmy. Genewa stanęła. Cała calutka. Połamane drzewa, zalane ulice, obraz jak po bitwie. Dojechać wszak jakoś było trzeba, więc Tata postanowił zastosować swoją słynną zasadę: „byle do przodu”.

Jazda główną trasą nie miała sensu, więc odbiliśmy w jakieś osiedlówki. Nagle zonk. Korek. Stoimi 5 minut. Nie dzieje się absolutnie nic. Po kolejnych pięciu niektóre samochody zaczęły zawracać. Idę sprawdzić o co chodzi, a tam… Zwężenie drogi do wąskiej jednokierunkowej. Na środku stoi samochód z kołem w mini zaspie. W zasadzie to nie można było tego nazwać zaspą. Ot mała gradowa górka. Przy samochodzie stoi gestykulująca kobieta. Obok wielki wóz strażacki, z którego wysiada strażak z łopatą i zaczyna odgarniać grad. W tempie żółwim…. Szybka decyzja. Zawracamy. Niestety pewien @%$^&% postanowił nam to utrudnić. Na nic prośby, groźby i krzyki, że zaraz mamy samolot. On się nie ruszy, bo nie. Tata wkurzony na maxa cofa. Facet widzi, że to nie żarty. Podjeżdża z łaską pół metra do przodu. Tata z impetem przywala w niezidentyfikowane coś. Jak się domyślacie nieplanowo. Nie ma jednak czasu na sprawdzanie. Z piskiem opon jedziemy dalej.

Pół godziny do zdania bagaży, a my 5 kilometrów od lotniska w gigantycznym korku. Nagle światełko w tunelu. Okazuje się, że korek tylko na pasie prosto a my musimy skręcić w prawo. Niestety część kierowców postanowiła pokazać swój debilizm zastawiając częściowo pas. Co robić? Pół samochodu na chodniku, pół na jezdni. Jedziemy.

Kolejna ulica i znowu mamy szczęście. Wszyscy prosto, a my w lewo. Niestety część tak zwanych cwaniaków postanowiła szukać szczęścia wyjeżdżając i zagradzając nam drogę. Co zrobił tata? W akompaniamencie krzyków mamy i dźwięku klaksonu, ocierając się lekko o barierkę wjechał na trzeciego i pędzi w stronę lotniska.

Czas na kolejne złamanie przepisów. Wjeżdzamy do strefy dla komunikacji miejskiej. Tata wyrzuca mnie z dwoma wielkimi walizami i plecakiem przed głownym wejściem. Pędzę nadać bagaż. Na szczęście mamy dostęp do stanowiska biznesu. Z daleka krzyczę, że mam za chwilę samolot i nie zważając na ewentualne protesty wpycham się w kolejkę. Łaskawa kobieta przyjęła nasze walizy, oznajmiając, że boarding za 10 min.
Powiem tylko tyle. W tym czasie udało się: zaparkować, zdać fotelik samochodowy jako bagaż, przejść odprawę i przebiec całe lotnisko, bo oczywiście bramka była na szarym końcu. Nie obyło się bez strat. Tata zostawił w pożyczonym samochodzie iphone’a. Na szczęście uda się go odzyskać. Ale to jeszcze nie koniec. Na pokład wchodziliśmy w eskorcie policji. ????? Policjant przez krótkofalówkę: „Melduję, że na pokład wnoszą dwa posiłki” ????? Matko! Co mogło być w tych posiłkach?! Siadamy i nic... 40 minut czekania na start… cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz