Cisza na blogu spowodowana była wyjazdem do Polski. Miałam
wrzucać na bieżąco zdjęcia i relacje. Planów było wiele. Niestety nad wyjazdem
zawisło jakieś fatum, które nie opuszczało nas do ostatniego dnia. Chociaż
muszę przyznać, że ostatnie dni były znośne.
20.06 czwartek
O kupie już pisałam. Powiem tylko, że kupa przy tym, co się
zdarzyło później to był mały pikuś. W zasadzie powinniśmy chyba poczytać ją za
jakiś znak z niebios.
2,5 h przed lotem Tata wpadł do domu z miną mówiącą „nie
uwierzysz co się stało”. Grad. W Genewie. W połowie czerwca. Wielkości orzechów
włoskich. Wszyscy w szoku. Śnieg jest tu zjawiskiem rzadkim, a co dopiero grad…Tata
w samochodzie modlił się o przeżycie, a Mama sprzątała kupę z wanny. Pysznie.
Wyjazd na lotnisko został oczywiście zaplanowany z
odpowiednim wyprzedzeniem. 2h na dojazd, który normalnie zajmuje 40 min
wydawało się odpowiednią ilością czasu. Okazało się, że się przeliczyliśmy.
Genewa stanęła. Cała calutka. Połamane drzewa, zalane ulice, obraz jak po
bitwie. Dojechać wszak jakoś było trzeba, więc Tata postanowił zastosować swoją
słynną zasadę: „byle do przodu”.
Jazda główną trasą nie miała sensu, więc odbiliśmy w jakieś
osiedlówki. Nagle zonk. Korek. Stoimi 5 minut. Nie dzieje się absolutnie nic.
Po kolejnych pięciu niektóre samochody zaczęły zawracać. Idę sprawdzić o co
chodzi, a tam… Zwężenie drogi do wąskiej jednokierunkowej. Na środku stoi
samochód z kołem w mini zaspie. W zasadzie to nie można było tego nazwać zaspą.
Ot mała gradowa górka. Przy samochodzie stoi gestykulująca kobieta. Obok wielki
wóz strażacki, z którego wysiada strażak z łopatą i zaczyna odgarniać grad. W
tempie żółwim…. Szybka decyzja. Zawracamy. Niestety pewien @%$^&%
postanowił nam to utrudnić. Na nic prośby, groźby i krzyki, że zaraz mamy
samolot. On się nie ruszy, bo nie. Tata wkurzony na maxa cofa. Facet widzi, że
to nie żarty. Podjeżdża z łaską pół metra do przodu. Tata z impetem przywala w
niezidentyfikowane coś. Jak się domyślacie nieplanowo. Nie ma jednak czasu na
sprawdzanie. Z piskiem opon jedziemy dalej.
Pół godziny do zdania bagaży, a my 5 kilometrów od lotniska
w gigantycznym korku. Nagle światełko w tunelu. Okazuje się, że korek tylko na
pasie prosto a my musimy skręcić w prawo. Niestety część kierowców postanowiła
pokazać swój debilizm zastawiając częściowo pas. Co robić? Pół samochodu na
chodniku, pół na jezdni. Jedziemy.
Kolejna ulica i znowu mamy szczęście. Wszyscy prosto, a my w
lewo. Niestety część tak zwanych cwaniaków postanowiła szukać szczęścia
wyjeżdżając i zagradzając nam drogę. Co zrobił tata? W akompaniamencie krzyków
mamy i dźwięku klaksonu, ocierając się lekko o barierkę wjechał na trzeciego i
pędzi w stronę lotniska.
Czas na kolejne złamanie przepisów. Wjeżdzamy do strefy dla
komunikacji miejskiej. Tata wyrzuca mnie z dwoma wielkimi walizami i plecakiem
przed głownym wejściem. Pędzę nadać bagaż. Na szczęście mamy dostęp do
stanowiska biznesu. Z daleka krzyczę, że mam za chwilę samolot i nie zważając
na ewentualne protesty wpycham się w kolejkę. Łaskawa kobieta przyjęła nasze
walizy, oznajmiając, że boarding za 10 min.
Powiem tylko tyle. W tym czasie udało się: zaparkować, zdać
fotelik samochodowy jako bagaż, przejść odprawę i przebiec całe lotnisko, bo
oczywiście bramka była na szarym końcu. Nie obyło się bez strat. Tata zostawił
w pożyczonym samochodzie iphone’a. Na szczęście uda się go odzyskać. Ale to
jeszcze nie koniec. Na pokład wchodziliśmy w eskorcie policji. ????? Policjant przez krótkofalówkę: „Melduję, że na
pokład wnoszą dwa posiłki” ????? Matko! Co mogło być w tych posiłkach?! Siadamy i nic... 40 minut czekania na start…
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz