23.06 - 25.06 niedoszły Dzień Taty i szpital
Rano okazało się, że Zosia znowu zwymiotowała. Podnoszę ją z łóżeczka stawiam przy Tacie i znowu chlust. Panika... Telefon do babci Miry (babcia jest pielęgniarką, więc jest pierwszym kontaktem w razie problemów zdrowotnych). Odpowiedź: nawadniać i koniecznie niech lekarz ją obejrzy. Dziecko wypiło duszkiem pół szklanki. Nasz błąd. Nie wiedzieliśmy, że trzeba po łyżeczce. Znowu chlust. Tym razem na Tatę. Jeszcze większa panika. Decyzja: jedziemy do szpitala. Tata planował wziąć megaszybki prysznic. Niestety znowu chlust. Pakujemy się z Zosią do samochodu tak jak stoimy i jedziemy.
Szpital w S (z różnych względów pozwólcie, że nie podam dokładnych nazw). Wchodzimy do pustego pomieszczenia, w którym stoi tylko drewniana lada z lat 80. Pielęgniarki wychodzą rozczarowane, że ktoś się zjawił. Jedna idzie po lekarkę, druga spisuje dane. Nikt się specjalnie nami nie przyjmuje. Ot zawracają głowę i tyle. Badanie. Brak słów. Zosia czy koń, co za różnica. Diagnoza... W zasadzie nie wiadomo, ale trzeba podłączyć pod kroplówkę, a u nas się nie da, bo nie ma oddziału dziecięcego. Wolimy szpital bliżej czy dalej... Załamka. Nie ma wyjścia. Jedziemy. Zosia blednie w oczach. Znowu chlust. Dojeżdzamy.
Szpital w M. Wchodzimy na odział. Cisza. Czekamy. Na szczęście Zosia zaczęła odżywać. Dwie godziny na korytarzu... W końcu nas przyjmują. Oczywiście problemy z rejestracją, bo ludzi z zagranicy nigdy nie mieli. Jak formalności udało się załatwić, trafiamy do zabiegowego. Znowu czekamy... co najmniej pół godziny. Wenflon, krew do badań, na salę, kroplówka. Przychodzi lekarka. Badania ok. Pewnie jakiś wirus, ale nie wiadomo. Minimum trzy dni obserwacji. Co? Coś mi tu nie pasuje. Niby wszystko ok, ale mamy tu spędzić trzy dni? NFZ i wszystko jasne... Ważne, żeby z Zosią było wszystko dobrze. Wymioty ustały, kupy brak. Może będzie dobrze... Niestety temperatura bije rekordy i dochodzi do 39,5. Zostajemy na noc. Rano pojawia się lekarz prowadzący salę, sobowtór Gowina. Okazuje się świetnym fachowcem i bardzo sympatycznym człowiekiem. Niestety zatrzymuje nas jeszcze jeden dzień z powodu skaczącej gorączki. We wtorek na szczęście z uśmiechem oznajmia, że z chęcią się nas pozbędzie. Podejrzewam, że zarówno ze względów zdrowotnych, jak również w celu oczyszczenia atmosfery.
O co chodzi? O konflikt Mama - pielęgniarki. Oczywiście nieoficjalny. Wspierany przez inne mamy z sali. Powiem tylko tyle: "Mama ma...", "Mama nie może...".
Mama ma: pilnować, żeby dziecko nie wyrwało wenflonu, ma podawać syropy i inne lekarstwa, przebierać, ubierać, karmić, poić (musiałam wmuszać w Zosię picie strzykawką - masakra), ma pobrać siki, pobrać kupę, zgłosić jak coś będzie nie tak (oczywiście pielęgniarki nie były z tego powodu zachwycone, ujmą było dla nich, że miałąm swój termometr), robić okłady i tysiąc innych rzeczy. Mama ma wysłuchiwać niewybrednych komentarzy, pouczeń, pretensji, że nie robi tego co każe pielęgniarka (czyt. masz robić okłady przez całą noc, bo po co dziecku tyle chemii. Za pół godziny zmiana frontu i wciskanie z premedytacją czopka).
Mama nie może wiedzieć co dolega dziecku, ani jakie leki dostaje (Na moje pytanie usłyszałam od pielęgniarki "nie wiem". A kto ma wiedzieć?), nie może mieć pytań, uwag i wątpliwości. O co ma żal: o to, że na siłę wkładają dziecku czopek o 1h w nocy specjalnie je wybudzając przy temperaturze 37,3, że temperatura w zależności od termometru różni się o ponad 0,5 stopnia, że słyszę ironiczne komentarze, kiedy sama zaczynam się źle czuć, że nikt nie wykazuje zrozumienia dla naszej sytuacji (propozycja zostawienia Zosi z babcią, którą ta widziała kilka razy w życiu lub zostawienia jej samej w dorosłym łóżku bez żadnych zabezpieczeń). Karta Praw Pacjenta? Dostaliśmy. Chyba po to, żeby wiedzieć, czy uda im się wszystkie złamać. Dorzućcie do tego dzieciaka na łozku obok wrzeszczącego non stop 24 godziny na dobę i oglądającego bez przerwy telezakupy mango w teliwizorze na monety. Koszmar.
Najlepsze było na koniec, gdy z wypisem w dłoni udajemy się na usunięcie wenflonui słyszymy pielęgniarkę, która mówi, że bez kupy to ona nas nie może puścić i że jeszcze musimy zapłacić za mój pobyt, o czym nikt nas wcześniej nie uprzedzał. Na szczęście byłyśmy tam tylko niecałe 3 dni i wszystko się dobrze skończyło. Oby nigdy więcej...
26.06 - ...
Co było dalej? Tata przedłużył rezerwację samochodu do piątku. Odwołaliśmy część noclegów. Do
Warszawy trafiliśmy w czwartek wieczorem, bo chcieliśmy dać Zosi jeszcze jeden dzień na wydobrzenie. Z wakacji zostały nam trzy dni. Spotkanie z rodziną Mamy, koncert w Łazienkach, spotkanie z przyszłym Chrzestnym, zakupy i powrót. Odpocząć za bardzo się nie udało.
Niestety pech dalej trwa: zatkana wanna, próba kradzieży roweru, nieudany remont. Czekamy na dalszy rozwój wypadków. Strach się bać...
poniedziałek, 8 lipca 2013
sobota, 6 lipca 2013
Polska po raz czwarty cz. II
Szczęśliwie choć z lekkim opóźnieniem wylądowaliśmy w Warszawie. Szczerze mówiąc myślałam, że teraz będzie tylko lepiej. Byłam w błędzie, dużym błędzie. Do hotelu (dawny Sobieski aktualnie Radisson Blue) dotarliśmy bez większych problemów. Niestety na miejscu znowu wszystko pod górkę. Portier zreflektował się, żeby nam pomóc z walizami (2 walizy, plecak, mała walizka, fotelik samochodowy, wózek), dopiero gdy o mało co nie zostałam staranowana z wózkiem przez drzwi obrotowe. W pokoju okazało się, że nie wstawili dla Zosi łóżeczka, chociaż specjalnie dzwoniliśmy dwa dni wcześniej, żeby upewnić się, że będzie już przygotowane. Bardzo nam na tym zależało, bo lądowaliśmy po 22:00. Jak już je przynieśli to prawie umarłam na zawał. Dlaczego? Nie wiem, kto zezwala hotelom na używanie TAKICH łóżeczek. Niestety to nie pierwszy raz, kiedy się na nie natknęliśmy. Zdjęcie z poprzedniego pobytu w Sheratonie.
Metalowa rama, kółka w sam raz na wsadzenie palców, pełno ostrych zakończeń. Idealne dla malucha... Brak wanny pominę milczeniem. Zosia miała spóźniony dzień dziecka. W zasadzie dwa bo spędziliśmy tam dwie noce.
21.06 piątek - wyjazd do rodziny Mamy
Następnego dnia było trochę lepiej. Ale tylko trochę. Tata odebrał samochód z lotniska z półgodzinnym opóźnieniem, bo autobus jechał 1h zamiast 20 minut. Do tego dostaliśmy jakiegoś grata: przyspieszenie prawie żadne, bagażnik niby pojemny, ale tak skonstruowany, że wózka nie szło włożyć bez zadrapań (mowa o maclarenie, więc nie powinno być problemu w średniej klasy aucie), wycieraczki zużyte, co znacząco utrudniało jazdę w deszczu, nie wspominając już o piątkowych ulewach. Musieliśmy zrobić postój, bo nie dało się jechać. Oczywiście okazało się, że akurat teraz przebudowują Maca, do którego pojechaliśmy. Nie obyło się bez jeszcze kilku "nieszczęść". Pozwólcie jednak, że je przemilczę.
22.06 sobota - wyjazd do rodziny Taty
Dojazd planowany: 6h. Dojazd faktyczny: 8h. Przez godzinę błądziliśmy po Warszawie w poszukiwaniu wjazdu na autostradę do Poznania. Długa historia... Znaków brak. GPS wiedział, ale nie powiedział. Tata nie dopatrzył się w Google Maps. Wskazówka na przyszłość: najpierw na Gdańsk, później na Kraków i trafia się na drogę do Poznania. Proste! Nie dla wszystkich... W Poznaniu zjechaliśmy na obiad i niestety zaczęło się najgorsze. Zosia lekko ulała, co jej się nigdy nie zdarzało. Miałam nadzieję, że to przez upały i długą jazdę samochodem. Niestety sprawa okazała się dużo poważniejsza. cdn.
Metalowa rama, kółka w sam raz na wsadzenie palców, pełno ostrych zakończeń. Idealne dla malucha... Brak wanny pominę milczeniem. Zosia miała spóźniony dzień dziecka. W zasadzie dwa bo spędziliśmy tam dwie noce.
21.06 piątek - wyjazd do rodziny Mamy
Następnego dnia było trochę lepiej. Ale tylko trochę. Tata odebrał samochód z lotniska z półgodzinnym opóźnieniem, bo autobus jechał 1h zamiast 20 minut. Do tego dostaliśmy jakiegoś grata: przyspieszenie prawie żadne, bagażnik niby pojemny, ale tak skonstruowany, że wózka nie szło włożyć bez zadrapań (mowa o maclarenie, więc nie powinno być problemu w średniej klasy aucie), wycieraczki zużyte, co znacząco utrudniało jazdę w deszczu, nie wspominając już o piątkowych ulewach. Musieliśmy zrobić postój, bo nie dało się jechać. Oczywiście okazało się, że akurat teraz przebudowują Maca, do którego pojechaliśmy. Nie obyło się bez jeszcze kilku "nieszczęść". Pozwólcie jednak, że je przemilczę.
22.06 sobota - wyjazd do rodziny Taty
Dojazd planowany: 6h. Dojazd faktyczny: 8h. Przez godzinę błądziliśmy po Warszawie w poszukiwaniu wjazdu na autostradę do Poznania. Długa historia... Znaków brak. GPS wiedział, ale nie powiedział. Tata nie dopatrzył się w Google Maps. Wskazówka na przyszłość: najpierw na Gdańsk, później na Kraków i trafia się na drogę do Poznania. Proste! Nie dla wszystkich... W Poznaniu zjechaliśmy na obiad i niestety zaczęło się najgorsze. Zosia lekko ulała, co jej się nigdy nie zdarzało. Miałam nadzieję, że to przez upały i długą jazdę samochodem. Niestety sprawa okazała się dużo poważniejsza. cdn.
środa, 3 lipca 2013
Polska po raz czwarty cz. I
Cisza na blogu spowodowana była wyjazdem do Polski. Miałam
wrzucać na bieżąco zdjęcia i relacje. Planów było wiele. Niestety nad wyjazdem
zawisło jakieś fatum, które nie opuszczało nas do ostatniego dnia. Chociaż
muszę przyznać, że ostatnie dni były znośne.
20.06 czwartek
O kupie już pisałam. Powiem tylko, że kupa przy tym, co się
zdarzyło później to był mały pikuś. W zasadzie powinniśmy chyba poczytać ją za
jakiś znak z niebios.
2,5 h przed lotem Tata wpadł do domu z miną mówiącą „nie
uwierzysz co się stało”. Grad. W Genewie. W połowie czerwca. Wielkości orzechów
włoskich. Wszyscy w szoku. Śnieg jest tu zjawiskiem rzadkim, a co dopiero grad…Tata
w samochodzie modlił się o przeżycie, a Mama sprzątała kupę z wanny. Pysznie.
Wyjazd na lotnisko został oczywiście zaplanowany z
odpowiednim wyprzedzeniem. 2h na dojazd, który normalnie zajmuje 40 min
wydawało się odpowiednią ilością czasu. Okazało się, że się przeliczyliśmy.
Genewa stanęła. Cała calutka. Połamane drzewa, zalane ulice, obraz jak po
bitwie. Dojechać wszak jakoś było trzeba, więc Tata postanowił zastosować swoją
słynną zasadę: „byle do przodu”.
Jazda główną trasą nie miała sensu, więc odbiliśmy w jakieś
osiedlówki. Nagle zonk. Korek. Stoimi 5 minut. Nie dzieje się absolutnie nic.
Po kolejnych pięciu niektóre samochody zaczęły zawracać. Idę sprawdzić o co
chodzi, a tam… Zwężenie drogi do wąskiej jednokierunkowej. Na środku stoi
samochód z kołem w mini zaspie. W zasadzie to nie można było tego nazwać zaspą.
Ot mała gradowa górka. Przy samochodzie stoi gestykulująca kobieta. Obok wielki
wóz strażacki, z którego wysiada strażak z łopatą i zaczyna odgarniać grad. W
tempie żółwim…. Szybka decyzja. Zawracamy. Niestety pewien @%$^&%
postanowił nam to utrudnić. Na nic prośby, groźby i krzyki, że zaraz mamy
samolot. On się nie ruszy, bo nie. Tata wkurzony na maxa cofa. Facet widzi, że
to nie żarty. Podjeżdża z łaską pół metra do przodu. Tata z impetem przywala w
niezidentyfikowane coś. Jak się domyślacie nieplanowo. Nie ma jednak czasu na
sprawdzanie. Z piskiem opon jedziemy dalej.
Pół godziny do zdania bagaży, a my 5 kilometrów od lotniska
w gigantycznym korku. Nagle światełko w tunelu. Okazuje się, że korek tylko na
pasie prosto a my musimy skręcić w prawo. Niestety część kierowców postanowiła
pokazać swój debilizm zastawiając częściowo pas. Co robić? Pół samochodu na
chodniku, pół na jezdni. Jedziemy.
Kolejna ulica i znowu mamy szczęście. Wszyscy prosto, a my w
lewo. Niestety część tak zwanych cwaniaków postanowiła szukać szczęścia
wyjeżdżając i zagradzając nam drogę. Co zrobił tata? W akompaniamencie krzyków
mamy i dźwięku klaksonu, ocierając się lekko o barierkę wjechał na trzeciego i
pędzi w stronę lotniska.
Czas na kolejne złamanie przepisów. Wjeżdzamy do strefy dla
komunikacji miejskiej. Tata wyrzuca mnie z dwoma wielkimi walizami i plecakiem
przed głownym wejściem. Pędzę nadać bagaż. Na szczęście mamy dostęp do
stanowiska biznesu. Z daleka krzyczę, że mam za chwilę samolot i nie zważając
na ewentualne protesty wpycham się w kolejkę. Łaskawa kobieta przyjęła nasze
walizy, oznajmiając, że boarding za 10 min.
Powiem tylko tyle. W tym czasie udało się: zaparkować, zdać
fotelik samochodowy jako bagaż, przejść odprawę i przebiec całe lotnisko, bo
oczywiście bramka była na szarym końcu. Nie obyło się bez strat. Tata zostawił
w pożyczonym samochodzie iphone’a. Na szczęście uda się go odzyskać. Ale to
jeszcze nie koniec. Na pokład wchodziliśmy w eskorcie policji. ????? Policjant przez krótkofalówkę: „Melduję, że na
pokład wnoszą dwa posiłki” ????? Matko! Co mogło być w tych posiłkach?! Siadamy i nic... 40 minut czekania na start…
cdn.
czwartek, 20 czerwca 2013
Bo to zła kupa była...
Jak wygląda zła kupa? Zła kupa nie wygląda. Zła kupa pływa. I to bynajmniej nie w sedesie ani w nocniku.
Wylot do Polski zbliża się wielkimi krokami. Dwie godziny do wyjazdu na lotnisko. Temperatura za oknem 30 stopni. Dziecko zgrzane po całym dniu biegania. Matka z dobroci serca postanawia urządzić kąpiel. Nalewa wodę, wkłada Dziecko, zabawki, książeczki itp. Przystępuje do mycia. Głowa umyta, pachy, plecy, girki. Koniec. Dziecko pokazuje na szczoteczkę do zębów i błagalnym "dań" obwieszcza, że jeszcze ząbki. Matka zadowolona daje szczoteczkę i korzystając z minuty spokoju odwraca się i pakuje kosmetyczkę na wyjazd. Wtem następuje wielka euforia. Dziecko gada, pluska rękami i wydaje okrzyki pełne zadowolenia. "Ocho" myśli Matka, "coś jest na rzeczy". Obraca się z powrotem. Patrzy. Piach? Ale skąd. Peeling? Niemożliwe. Przygląda się bliżej i zamiera. Kupa. Rozbabrana kupa. Cała wanna w kupie. A Dziecko wierci tyłkiem i macha rękami rozbryzgując zawartość po całej łazience. Matka zamiera. Wyłącza myślenie i przystępuje do sprzątania. Wyciąga Dziecko, któremu uśmiech nie schodzi z twarzy i jak najszybciej oporządza wannę. Wkłada z powrotem winowajczynię i opłukuje z resztek wiadomo czego. Następnie wyciąga Dziecko i niesie na przewijak, spotykając przy tym opór i wielki lament. Największy koszmar Matki came true...
Zdjęć nie będzie z przyczyn oczywistych.
Wylot do Polski zbliża się wielkimi krokami. Dwie godziny do wyjazdu na lotnisko. Temperatura za oknem 30 stopni. Dziecko zgrzane po całym dniu biegania. Matka z dobroci serca postanawia urządzić kąpiel. Nalewa wodę, wkłada Dziecko, zabawki, książeczki itp. Przystępuje do mycia. Głowa umyta, pachy, plecy, girki. Koniec. Dziecko pokazuje na szczoteczkę do zębów i błagalnym "dań" obwieszcza, że jeszcze ząbki. Matka zadowolona daje szczoteczkę i korzystając z minuty spokoju odwraca się i pakuje kosmetyczkę na wyjazd. Wtem następuje wielka euforia. Dziecko gada, pluska rękami i wydaje okrzyki pełne zadowolenia. "Ocho" myśli Matka, "coś jest na rzeczy". Obraca się z powrotem. Patrzy. Piach? Ale skąd. Peeling? Niemożliwe. Przygląda się bliżej i zamiera. Kupa. Rozbabrana kupa. Cała wanna w kupie. A Dziecko wierci tyłkiem i macha rękami rozbryzgując zawartość po całej łazience. Matka zamiera. Wyłącza myślenie i przystępuje do sprzątania. Wyciąga Dziecko, któremu uśmiech nie schodzi z twarzy i jak najszybciej oporządza wannę. Wkłada z powrotem winowajczynię i opłukuje z resztek wiadomo czego. Następnie wyciąga Dziecko i niesie na przewijak, spotykając przy tym opór i wielki lament. Największy koszmar Matki came true...
Zdjęć nie będzie z przyczyn oczywistych.
wtorek, 18 czerwca 2013
Idą zęby
Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywaly (z resztą nadal wskazują), że czeka nas inwazja nowych zębow. Zosia zaczęła budzić się z płaczem około 21-22, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzało. Cały czas trzymała paluchy w buzi i zaczęła wszystko podgryzać. Nawet książki.... a nigdy tego nie robiła. Na szczęście ząbkowanie przechodzi od początku stosunkowo łagodnie. Nie gorączkuje, śpi w nocy (poza tą jedną pobudką), apetyt ma (chociaż ostatnio mniejszy, ale podejrzewam, że z powodu upałów).
Najpierw pojawiła się całkiem niespodziewanie lewa górna czwórka. Dowiedzieliśmy się o niej zupełnie przypadkowo. Sprawdzałam dół, bo był nabrzmiały od kilku tygodni. Patrzę, a tu na górze widać białe kropki. Następnego dnia rano wyłoniła się też prawa dolna czwórka. Bilans zębowy na dzień dzisiejszy: 11 zębów: jedynki, dwójki i 3 czwórki: dwie dolne i jedna górna. Podejrzewam, że na ostatnią czwórkę nie będziemy musieli zbyt długo czekać, bo Zosia intensywnie się ślini i ciągle coś trzyma w buzi. Czekamy...
Najpierw pojawiła się całkiem niespodziewanie lewa górna czwórka. Dowiedzieliśmy się o niej zupełnie przypadkowo. Sprawdzałam dół, bo był nabrzmiały od kilku tygodni. Patrzę, a tu na górze widać białe kropki. Następnego dnia rano wyłoniła się też prawa dolna czwórka. Bilans zębowy na dzień dzisiejszy: 11 zębów: jedynki, dwójki i 3 czwórki: dwie dolne i jedna górna. Podejrzewam, że na ostatnią czwórkę nie będziemy musieli zbyt długo czekać, bo Zosia intensywnie się ślini i ciągle coś trzyma w buzi. Czekamy...
niedziela, 16 czerwca 2013
Temat tygodnia: Pojazdy cz. II
Kontynuujemy temat pojazdów. Doszło nam kilka nowych aktywności.
Co robiłyśmy:
- przygotowałam więcej kart do lekcji trójstopniowych (dostępne tu), ponieważ okazało się, że Zosia pod koniec tygodnia bezbłędnie pokazywała wszystkie, które jej do tej pory zrobiłam.
- zabawa skarbonką (DIY tu) i wrzucanie nakrętek do bańki
- układanie puzzli. Obrazki nakleiłam na karton i pocięłam na kilka części (wszystkie pomoce do druku tu)
- literkowy pociąg
- pociąg do nauki kolorów. Zrobiłąm go z kartonu, obkleiłam kolorowym papierem i związałam wagoniki sznurkiem. Zosi zadaniem było przyklejenie kółek (zalaminowane, przyklejane na taśmę dwustronną). Okazało się, że większą frajdę sprawia jej ich odczepianie. Po dwóch dniach można je było znaleźć w całym mieszkaniu.
- wyklejanie sygnalizacji świetlnej kolorowym papierem. Narysowałąm trzy koła, nakleiłam taśmę dwustronną i dałam Zosi kolorowy papier do wyklejania.
- chciałam pobawić się z Zosią balonem, ale niestety na jego widok uciekała w popłochu
- wycieczka rowerowa z Tatą
Co robiłyśmy:
- przygotowałam więcej kart do lekcji trójstopniowych (dostępne tu), ponieważ okazało się, że Zosia pod koniec tygodnia bezbłędnie pokazywała wszystkie, które jej do tej pory zrobiłam.
- zabawa skarbonką (DIY tu) i wrzucanie nakrętek do bańki
- układanie puzzli. Obrazki nakleiłam na karton i pocięłam na kilka części (wszystkie pomoce do druku tu)
- literkowy pociąg
- pociąg do nauki kolorów. Zrobiłąm go z kartonu, obkleiłam kolorowym papierem i związałam wagoniki sznurkiem. Zosi zadaniem było przyklejenie kółek (zalaminowane, przyklejane na taśmę dwustronną). Okazało się, że większą frajdę sprawia jej ich odczepianie. Po dwóch dniach można je było znaleźć w całym mieszkaniu.
- wyklejanie sygnalizacji świetlnej kolorowym papierem. Narysowałąm trzy koła, nakleiłam taśmę dwustronną i dałam Zosi kolorowy papier do wyklejania.
- chciałam pobawić się z Zosią balonem, ale niestety na jego widok uciekała w popłochu
- wycieczka rowerowa z Tatą
Subskrybuj:
Posty (Atom)